Bieszczadzka, leniwa niedziela...

Powróćmy do naszej letniej wyprawy... Trzeciego dnia zdecydowaliśmy się na błogi odpoczynek nad jeziorem Solińskim. Najpierw spokojny poranek - śniadanie wraz z drugą parą wczasowiczów. Przy śniadaniu dowiedzieliśmy się od nich o Święcie Jagody w Dwerniku. Stwierdziliśmy, że to świetna okazja poznać lokalne smakołyki i zwyczaje. Wspominałam o tym, jak dobrze jest rozmawiać, pamiętacie? Toteż wspominam o tym drugi raz, bo w życiu byśmy nie wpadli tam pojechać.



Na Mszę Świętą wybraliśmy się do pobliskiego kościoła w Smolniku. Zawsze wybieramy lokalne, zabytkowe kościółki, które mają niesamowitą duszę. I tym razem się nie zawiedliśmy. Mszę co prawda spędziliśmy na zewnątrz, ale później poszliśmy w spokoju oglądnąć wnętrze. Jak na bieszczadzkie świątynie przystało klimat był. Podczas Mszy szepnęłam na ucho mojemu mężowi "zostańmy tutaj jeszcze chwilę dłużej". Nic nie mówiąc, po Mszy, wykonał dwa telefony i oświadczył "zostajemy jeszcze jutro". Jak tu Go nie kochać? <3



Potem szybkie zebranie się i wyjazd do Dwernika. Zaparkowane, zamotane w szmatę. Idziemy. Na miejscu znaleźliśmy namioty z lokalnymi rękodziełami, z własnoręcznie przygotowanymi przetworami z jagód i alkoholami (z jagód również, a jakże!) oraz jedzeniem przygotowanym przez tamtejsze koło Gospodyń. Mogliśmy wybierać w pluszakach, motywujących tabliczkach, nalewkach i innych czyniących cuda naparów, kiszonek oraz placków (ciast jak to się mówi "w mieście" ;)). Wszystko było absolutnie pyszne, a miejscowe wyroby mięsne palce lizać! Przechadzając się pomiędzy straganami zdecydowaliśmy kupić Młodzieży miśka "do spania" oraz tabliczkę do naszego domu. Wiem, że nie każdy lubi takie rzeczy, ale u nas w domu  panuje raczej klimat swojski i przytulny ;)




Po zjedzeniu pysznych gofrów, kiełbaski, kapuśniaku stwierdziliśmy, że ruszamy trochę popływać. Do Chrewtu jakaś godzina jazdy. Zapakowani, ruszam razem z wyżej wspomnianą parą. Wybraliśmy Chrewt, dlatego, że nie chcieliśmy bardzo popularnej plaży. Zależało nam tylko na dostępie do wody i kawałku zieleni. I dokładnie tam było to, co chcieliśmy. Mały Człowiek zachwycał się psami, wodą i oczywiście trawą. Ja mogłam w spokoju poleżeć i odpocząć, a tata mógł się ochłodzić w wodzie. Taka niedziela bardzo się nam należała!

 


Po jakimś czasie, z rozmów wynikło, że nasi towarzysze nigdy nie byli nad tamą Solińską. Obliczyliśmy czas czy wystarczy nam na powrót do domu i po spontanicznej decyzji ruszyliśmy. Totalnie na wariackich papierach, tylko po to, żeby się przejść wzdłuż tamy. Czego się nie robi, żeby
pokazać innym inną, bardziej komercyjną, twarz Bieszczadów?


Powrót minął nam szybko wielką pętlą bieszczadzką i wieczorem mogliśmy znów delektować się pysznym obiadem gospodyni i rozmawiać do późnych godzin. Szczerze mówiąc nie pamiętam z tej nocy wiele. Padłam chyba razem z Młodzieżą w objęcia Morfeusza. Plany na drugi dzień były mocno leniwe, ale czym byłyby nasze wycieczki, gdyby nie spontaniczne decyzje...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

O tym, jak matka sama wtargała dzieciaka na szczyt..

2. Inspiracja weekendowa